Talisker Dark Storm
Jakiś czas temu nabyłem ogromną butlę Taliskera. Biorąc ją z półki, miałem gdzieś z tyłu głowy, że mogę ożenić się z litrową flaszką jeśli nie spełni pokładanej w niej przeze mnie nadziei. Jednak, w momencie gdy kupowałem Dark Storma byłem na początku swojej przygody z whisky, a malty dzieliłem głównie na dobre lub bardzo dobre, to patrząc z tej perspektywy nie ryzykowałem zbyt wiele. Cena była kusząca, trochę euro zostało z podróży, a Talisker to Talisker, przecież nawet wersja Sky nie była taka zła – pomyślałem.
O samej destylarni pisałem już na łamach wspomnianej wersji Skye. I pomimo, iż bardzo lubię wszelkiego rodzaju historie i opisy malowniczych krain, związanych z whisky i jej produkcją, w momencie gdy jestem z nią sam na sam, najważniejsze pozostaje zawsze to co w kieliszku i trunek po prostu musi się obronić. Nie siedzę teraz nad brzegiem morza, nie wdycham powietrza przepełnionego jodem i wonią skorupiaków, a już w szczególności nie szukam wodorostów pod stopami, nieeeee, nie będzie żadnej taryfy ulgowej.
Talisker Dark Storm to whisky bardzo lotna, po otwarciu butelki od razu poczułem dym z ogniska, charakterystyczny, chciałoby się powiedzieć taliskerowy, intensywny ale nie przytłaczający. W smaku słodycz. Przypalony cukier, miód gryczany, kandyzowane owoce, jest bardzo słodko, wręcz gęsto i ulepkowato. Najprawdopodobniej odpowiada za to stopień wypalenia beczek, który w tym przypadku jest znacznie wyższy niż przy innych wypustach z tej destylarni. Na finiszu skórka od przypieczonego chleba z dymem w tle i odrobiną pikanterii.
Nie mogę powiedzieć, że mi ta słodycz jakoś strasznie przeszkadza, po prostu nie zawsze będzie się miało na tę whisky ochotę. Szkoda, że NAS i dostępna głównie w sklepach wolnocłowych (na ten rynek została stworzona) ale to dobra whisky warta zakupu, szczególnie jeśli mamy możliwość zafundowania jej sobie w okazyjnej cenie.