Festiwal Whisky Jastrzębia Góra IV edycja
No dobra, kurz opadł (i to dosłownie, bo pogoda dopisała) więc wypadałoby napisać parę słów o organizacji festiwalu, wystawcach, atrakcjach i o samej whisky rzecz jasna, która była (a przynajmniej powinna być) głównym bohaterem tego wydarzenia.
Udało mi się odwiedzić bodaj wszystkie stoiska i zamienić kilka słów z większością wystawców, co przez dwa dni w których dane mi było uczestniczyć nie było problemem. Jedno muszę powiedzieć jasno i dosadnie, zapału do opowiadania o butelkach, którymi raczyło się gości nie brakowało nikomu z załogi na stoiskach, pomimo wielogodzinnego stania i często użerania się z nachalnymi festiwalowiczami. Momentami niektórzy przechodzili samych siebie, wciskając wystawcom książeczki festiwalowe, by ci „mogli się obsłużyć” wyrywając odpowiedni voucher, bo przecież takie to wszystko nieczytelne… oczywiście nie szczędząc przy tym zainteresowanemu stosownie dużej miarki alkoholu. Ale to na szczęście jednostkowe przypadki.
Ne festiwal przybyłem około godziny 15, czyli grubo po otwarciu bram. Impreza już kręciła się w najlepsze, co przyczyniło się do bezkolejkowego wejścia na bramce. Pakiet startowy odebrany w ekspresowym tempie, opaska na rękę i ruszyłem przed siebie. Na wejściu coś dla miłośników cygar, leżaki rozłożone, cohiby odpalone, wszyscy wyluzowani i chyba zadowoleni, bo wolnych miejsc wokół skrzynek z cygarami – brak. Jako, że to kompletnie nie moja bajka, zacząłem wypatrywać stoisk z jedynie słusznym alkoholem tego wieczoru. Runda dookoła festiwalu, rozeznanie w temacie i czas w końcu czegoś spróbować.
Na pierwszy ogień Highland Park 10yo, nie miałem go wcześniej przyjemności próbować, więc na rozruch jak znalazł. Kupon na tę pozycję był w cenie biletu i w sumie tyle. Ot poprawny malt z akcentami trawiasto-owocowymi. Po w miarę spokojnej degustacji natrafiłem na pierwszy znak zapytania – gdzie jest jakaś woda? O ile nie brakowało „zmywarek’ do mycia kieliszków (świetne rozwiązanie), o tyle wody pitnej jak na lekarstwo. Była dostępna jedynie w barze z jedzeniem i albo ja byłem ślepy albo faktycznie nie było darmowego wodopoju. No nic, nie z takimi rzeczami sobie człowiek w życiu radził, więc niezrażony niczym zwróciłem się ku BestWhiskyMarket i tu już zastałem prawdziwy ogień w szopie. Jurek z Danielem przygotowali niezły arsenał i zanim się na coś zdecydowałem minęło dobre kilkanaście minut. Lwia część na stoisku to niezależni botlerzy, a wśród nich prym wiódł Cadenhead, których BWM jest oficjalnym dystrybutorem. Oprócz „kadenchedów” sporo rodzynków od SMWS, Maltbarn, The Whisky Agency itp. Ja jednak skusiłem się na starego oficjalnego Glendronacha z lat 70’, który profilowo wspaniale zaskoczył, zero sherry, zero owocowej słodkości… w zamian wytrawność z posmakiem skór i popiołu, szkoda, że tylko 40%.
W międzyczasie postanowiłem strzelić kilka fotek samego stoiska, próbując wyłowić jakiegoś kocura (a naprawdę było w czym przebierać).
W końcu padło na Macduff’a z 74’ którego polecił Jurek, świetna whisky.
Następnego dnia, na tym samym stoisku spróbowałem jeszcze Tamnavulin’a 25yo (1966-1991).
Na etykiety od The Whisky Agency mógłbym patrzeć godzinami. Ogólnie panowie na tym stoisku mają rzeczy dobre lub bardzo dobre, więc można im śmiało zaufać w kwestii wyboru – oczywiście gdyby ktoś nie mógł się zdecydować 😉
Idąc dalej Stoisko AN.KA Wines. Tutaj Benromachy i oferta od Gordon & MacPhail. Postanowiłem wykorzystać voucher na Miltonduffa.
a po krótkiej pogawędce skusiłem się jeszcze na Linkwooda z Private Collection. W tym miejscu chciałbym pozdrowić sklep w Człuchowie, którego niebawem zapewne odwiedzę 😉
Później WOLF Distillery i ich żytnia whisky, która mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła.
Na wyspie International Beverage oprócz wszystkim doskonale znanych podstawek, znalazły się rocznikowane Balblair, ciekawy blend Hankey Bannister Heritge, Old Pulteney Clipper.
Tu już Pinot i jego irlandzki Hyde.
i płonąca świnia…
A co u Diageo? Stoisko Classic Malts Sellection miało przystępną dla każdego ofertę, sporo dramów za niezłe pieniądze, nie tylko dla początkujących.
…i miło było posmakować Oban Distillers Edition.
Talisker klasycznie w strugach deszczu…
Diageo Special Releases także miał swój „stolik”, na którym prężyła się Brora i Port Ellen, niestety fotos wyszedł dosyć niewyraźny, jak jego autor na tym etapie festiwalu.
Fani burbonów chyba mogli czuć się zawiedzeni, bo oprócz krzykliwych stoisk, wystawcy nie oferowali zbyt wyszukanych pozycji. Dobrze przygotowany był Beam Suntory, gdzie panowie z nieskrywaną pasją opowiadali o swoich produktach.
Bowmore w dobrej cenie to także „+”.
Na stanowisku Stilnovisti bardzo pomysłowy lodowy bar z wtopionymi butelkami. Edycję Rage whisky miałem już okazję degustować na innym festiwalu, więc postanowiłem teraz odpuścić. O ile mnie oczy nie myliły, to na tym stoisku był dostępny kilkudziesięcioletni Macallan za cenę 750zł za 25ml, stając się tym samym najdroższym dramem tej imprezy.
Gdyby kogoś rozbolała głowa od tej kwoty, Stilnovisti też znalazło na to sposób.
Jedyny Masterclass, który odwiedziłem podczas festiwalu, to ten z Glengoynem w roli głównej. Stuart Thomson rzeczowo opowiadał o samej destylarni i produktach, które mieliśmy okazję degustować. 6 butelek w godzinę to całkiem niezły wynik, a że grafik był napięty i kolejny masterclass deptał po piętach to trzeba było się sprężać.
Na stanowisku „Pięknej i Bestii” nie spędziłem zbyt wiele czasu, raczej była to miła odskocznia by napić się ardbeg smoky whisky sour czy glenmorangie orange zest.
Jameson swoim blendem Caskmates zrobił miłą niespodziankę dobrze smakując saute, ale fajną opcją była możliwość połączenia go ze stoutem od Pracownia Piwa.
To tak z grubsza na tyle. Nie ze wszystkich stoisk mam zdjęcia, nie na wszystkich miałem ochotę je robić. Atmosfera biesiady udzielała się wszystkim. Bardzo udane Jamesom Afterparty. Ceny dramów w Domu Whisky, jak i w sklepie festiwalowym mogłyby być niższe, co byłoby z korzyścią dla wszystkich, niemniej był to udany festiwal. Do zobaczenia za rok!